piątek, 31 maja 2013

W drodze na Starorobociański Wierch, czyli pechowe Tatry Zachodnie

W piątek miała być całkiem niezła pogoda, dlatego zaplanowałyśmy na ten dzień wyjście na nasz główny cel, czyli Starorobociański Wierch. Niestety, kiedy się obudziłyśmy znów padał deszcz… Uznałyśmy jednak, że nie wiadomo jak będzie w ciągu dnia, a pójdziemy po prostu tam, gdzie się da.
Naszą trasę rozpoczęłyśmy w Dol. Chochołowskiej, trochę asekuracyjnie, by w razie czego zdobyć chociaż Kończysty Wierch. Po mniej więcej 1,5h skręciłyśmy w lewo na szlak na Trzydniowiański Wierch przez Krowi Żleb. Właściwie cały czas padał deszcz, ale wychodziło też słońce, dzięki czemu udało nam się ujrzeć tęczę, która była poniżej nas, a rozpościerała się pięknie nad Polaną Chochołowską.

Trasa wiedzie prawie cały czas pod górę, dlatego nie warto się tam śpieszyć, przynajmniej ja starałam się oszczędzać, by mieć siłę na dalszą część trasy. Kiedy wyszłyśmy na piętro kosodrzewiny (wciąż w deszczu), zaczęłyśmy odczuwać dosyć silne powiewy wiatru, ja musiałam pilnować swojego pokrowca na plecak, bo fruwał jak żagiel, a przyczepiony był tylko na 1 karabinek turystyczny. Na trasie spotkałyśmy bardzo niewiele osób, chyba większość wybrała trasę przez Szlak Papieski, ale my wolałyśmy podejść trudniej, a zejść łagodniej. Na szczycie Trzydniowiańskiego Wierchu (1 758m) spędziłyśmy chyba mniej niż 60 sekund, zrobiłyśmy parę zdjęć i od razu poszłyśmy schować się za kosodrzewinę, by móc założyć na siebie dodatkowe bluzy, czapkę i rękawiczki (a i tak było nam zimno), co gorsza jak tylko wychodziłyśmy na grań, to wiatr dosłownie przesuwał nas na boki.



Kończystego w ogóle nie było widać, był spowity w gęstych chmurach, już jak szłyśmy do góry, to bardzo rzadko odsłaniał się Ornak a im byłyśmy wyżej, tym mniej widziałyśmy na stronę wschodnią. Było widać, że mniej więcej od wysokości 1900m góry są przysypane świeżym śniegiem (wyglądało to tak, jakby ktoś je posypał cukrem pudrem).
Starorobociańskiego nie widziałyśmy tego dnia ani razu. Po obejrzeniu jak wygląda szlak i jak szybko weszłybyśmy w chmury, uznałyśmy, że nie ma sensu pchać się do góry, zwłaszcza, że nie dało się nigdzie usiąść na odpoczynek, napić się herbaty itp., poza tym, chyba nie byłoby z góry widoków. Niestety musiałyśmy spasować, a może za szybko się poddałyśmy, ale postanowiłyśmy zejść na dół przez Dol. Jarząbczą. Na Polanie Chochołowskiej chociaż było widać słońce… Jak na moje oko, to dopiero kilkaset metrów niżej zaczęło się pojawiać słońce (nie pamiętam już).  
Pięknie się prezentował Jarząbczy Potok. Kiedy musiałam na siłę szukać sobie atrakcji, obfotografowałam wszystkie możliwe kwiatki, a przy okazji dostrzegałam różne ścieżki, ale też miejsce, gdzie Jarząbczy łączy się z Wyżnim Chochołowskim Potokiem, tworząc Potok Chochołowski (wcześniej nigdy nie zwróciłam na to uwagi…). 


W schronisku na Polanie Chochołowskiej było mnóstwo turystów, nie zabawiłyśmy tam długo, myślałyśmy jeszcze nad zdobyciem Grzesia, ale w końcu nam  się odechciało… Poszłyśmy do kaplicy, porobiłyśmy zdjęcia, poobserwowałyśmy Trzydniowiański (wciąż byli tam ludzie), nawet trochę się powygrzewałyśmy w słońcu i w wolnym tempie udałyśmy w drogę powrotną.






Z jednej strony można uznać, że to była udana wycieczka, bo było wiele pięknych widoków (tęcza, góry przyprószone śniegiem, piękna, soczysta zieleń, cisza na szlaku), ale jednak pozostał ogromny niedosyt, bo siły pozwalały na trochę więcej… Być może zawiodła psychika…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz