W piątek miała być całkiem niezła
pogoda, dlatego zaplanowałyśmy na ten dzień wyjście na nasz główny cel, czyli
Starorobociański Wierch. Niestety, kiedy się obudziłyśmy znów padał deszcz…
Uznałyśmy jednak, że nie wiadomo jak będzie w ciągu dnia, a pójdziemy po prostu
tam, gdzie się da.
Naszą trasę rozpoczęłyśmy w Dol.
Chochołowskiej, trochę asekuracyjnie, by w razie czego zdobyć chociaż Kończysty
Wierch. Po mniej więcej 1,5h skręciłyśmy w lewo na szlak na Trzydniowiański
Wierch przez Krowi Żleb. Właściwie cały czas padał deszcz, ale wychodziło też
słońce, dzięki czemu udało nam się ujrzeć tęczę, która była poniżej nas, a
rozpościerała się pięknie nad Polaną Chochołowską.
Trasa wiedzie prawie cały czas
pod górę, dlatego nie warto się tam śpieszyć, przynajmniej ja starałam się
oszczędzać, by mieć siłę na dalszą część trasy. Kiedy wyszłyśmy na piętro
kosodrzewiny (wciąż w deszczu), zaczęłyśmy odczuwać dosyć silne powiewy wiatru,
ja musiałam pilnować swojego pokrowca na plecak, bo fruwał jak żagiel, a
przyczepiony był tylko na 1 karabinek turystyczny. Na trasie spotkałyśmy bardzo
niewiele osób, chyba większość wybrała trasę przez Szlak Papieski, ale my
wolałyśmy podejść trudniej, a zejść łagodniej. Na szczycie Trzydniowiańskiego
Wierchu (1 758m) spędziłyśmy chyba mniej niż 60 sekund, zrobiłyśmy parę zdjęć i
od razu poszłyśmy schować się za kosodrzewinę, by móc założyć na siebie
dodatkowe bluzy, czapkę i rękawiczki (a i tak było nam zimno), co gorsza jak
tylko wychodziłyśmy na grań, to wiatr dosłownie przesuwał nas na boki.
Kończystego w ogóle nie było
widać, był spowity w gęstych chmurach, już jak szłyśmy do góry, to bardzo
rzadko odsłaniał się Ornak a im byłyśmy wyżej, tym mniej widziałyśmy na stronę
wschodnią. Było widać, że mniej więcej od wysokości 1900m góry są przysypane
świeżym śniegiem (wyglądało to tak, jakby ktoś je posypał cukrem pudrem).
Starorobociańskiego nie widziałyśmy
tego dnia ani razu. Po obejrzeniu jak wygląda szlak i jak szybko weszłybyśmy w
chmury, uznałyśmy, że nie ma sensu pchać się do góry, zwłaszcza, że nie dało
się nigdzie usiąść na odpoczynek, napić się herbaty itp., poza tym, chyba nie
byłoby z góry widoków. Niestety musiałyśmy spasować, a może za szybko się
poddałyśmy, ale postanowiłyśmy zejść na dół przez Dol. Jarząbczą. Na Polanie
Chochołowskiej chociaż było widać słońce… Jak na moje oko, to dopiero kilkaset
metrów niżej zaczęło się pojawiać słońce (nie pamiętam już).
Pięknie się prezentował Jarząbczy Potok.
Kiedy musiałam na siłę szukać sobie atrakcji, obfotografowałam wszystkie
możliwe kwiatki, a przy okazji dostrzegałam różne ścieżki, ale też miejsce,
gdzie Jarząbczy łączy się z Wyżnim Chochołowskim Potokiem, tworząc Potok
Chochołowski (wcześniej nigdy nie zwróciłam na to uwagi…).
W schronisku na
Polanie Chochołowskiej było mnóstwo turystów, nie zabawiłyśmy tam długo,
myślałyśmy jeszcze nad zdobyciem Grzesia, ale w końcu nam się odechciało… Poszłyśmy do kaplicy,
porobiłyśmy zdjęcia, poobserwowałyśmy Trzydniowiański (wciąż byli tam ludzie),
nawet trochę się powygrzewałyśmy w słońcu i w wolnym tempie udałyśmy w drogę
powrotną.
Z jednej strony można uznać, że
to była udana wycieczka, bo było wiele pięknych widoków (tęcza, góry
przyprószone śniegiem, piękna, soczysta zieleń, cisza na szlaku), ale jednak
pozostał ogromny niedosyt, bo siły pozwalały na trochę więcej… Być może
zawiodła psychika…