Pogoda utrzymywała się, dlatego
kolejna trasa mogła być długa. Wybraliśmy Czerwone Wierchy, rozpoczynając trasę
od Doliny Kościeliskiej przez Jadamicę. Już po godzinie – dwóch szliśmy cały
czas niezacienionym szlakiem i zaczęliśmy szukać miejsca na śniadanie – oby w
cieniu. Oprócz pysznych smakołyków pamiętam wszędobylskie muchy, od których nie
można było się opędzić. W górach te muszki są jakieś odrętwiałe, latają tak
wolno, że miałam obawy czy nie zjem jakiejś, kiedy przysiądzie na kanapce.
Po wejściu na Ciemniak i
zobaczeniu wielkich ścian Krzesanicy, nogi same nas niosły dalej.
Krzesanicę zdobyliśmy bardzo
szybko.
Na Małołączniaku zaczęliśmy
opadać z sił, doskwierał nam całodzienny upał i przebywanie na słońcu.
Po zejściu z Małołączniaka Anię
zaczęły nękać straszne bóle głowy, postanowiliśmy przeciąć zbocze Kopy
Kondrackiej i bez zdobycia jej szczytu dotarliśmy do Przełęczy pod Kopą
Kondracką. Ania wolała iść dalej do Kasprowego Wierchu jednak baliśmy się, że
może niefortunnie okazać się, iż nie ma biletów do zjazdu kolejką, więc powoli
zaczęliśmy schodzić do Hali Kondratowej. To była wspaniała wycieczka. Cudowna
widokowo i po zdobyciu Ciemniaka niezwykle prosta.
Wycieczka ta okazała się
niezwykła, ponieważ tego dnia urodziła się moja siostrzenica Oliwia (córka
Kasi, która była ze mną w Tatrach w 2006 r.). Cały dzień wszyscy mieliśmy z
tyłu głowy, że tam w dolinach (i to tych bardzo głębokich, bo mazowieckich)
rodzi się nowy, mały człowieczek.Oliwia przyszła na świat o godzinie
20:20.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz