Po zapoznaniu się z moją malutką siostrzenicą Oliwią, jednak
nie mogłam się powstrzymać, by nie pojechać ponownie w Tatry, zwłaszcza, że
pogoda miała być wspaniała. Z kolegą Marcinem wybraliśmy się nocnym pociągiem z
Warszawy do Zakopanego. Tłum był całkiem spory, ale mieliśmy takiego farta, że
w 8-osobowym przedziale było nas tylko 6. Podzieliliśmy się trójkami po obu
stronach. My mieliśmy niestety miejsca środkowe. Ja zwinęłam się w kłębek na
dwóch miejscach i zasnęłam. Obudziłam się dopiero, kiedy przypadkiem kolega
obok pociągnął mnie za włosy. Okazało się, że głowę miałam położoną na jego
kolanach a nogi rozprostowałam sobie i położyłam na kolanach drugiego pana.
Muszę przyznać, że nawet się wyspałam i było mi bardzo miło, że nie zrzucono
mnie na podłogę za moje nieświadome rozpychanie się.
Po przyjeździe do Zakopanego szybko zakwaterowaliśmy się i
wybraliśmy do Doliny Chochołowskiej. Naszym celem miał być Trzydniowiański
Wierch. Teraz dziwię się, że po w sumie ciężkiej nocy, wybraliśmy taką długą i
nużącą dolinę, ale summa summarum decyzja nie była zła, bo poznałam piękny
zakątek Tatr Zachodnich. Na Trzydniowiański podchodziliśmy przez Kulawiec, jest
to szlak dość męczący, pnie się mocno do góry po kamieniach i korzeniach i
początkowo bez widoków. Po zdobyciu szczytu Trzydniowiańskiego Wierchu szlak
wygląda jak z baśni.
Żal było nie pójść dalej i przez Czubik przeszliśmy na
Kończystą nad Jarząbczą. Jest to szczyt osiągający 2 002 m n.p.m., więc
wysokość już nie byle jaka. Im wyżej, widoki poszerzają się. Nawet próbowałam
namówić Marcina, byśmy weszli na Starorobociański Szczyt i wrócili przez Ornak,
ale on uznał, że to zbyt wiele na pierwszy dzień. Wróciliśmy tą samą drogą
planując już kolejny dzień.