Tym razem wybrałam się w Tatry z
koleżanką z pracy – Anią. Bardzo marzył mi się szlak na Wołowiec. Już rok
wcześniej poleciłam go siostrze i powiedziała, że jest fantastyczny, dlatego
marzyłam o tym, by sprawdzić co polecam ;) Dolina Chochołowska niestety dłużyła
się niemiłosiernie. Podejście na Grzesia też dla mnie było mozolne, nie mogłam
dogonić Ani. Najgorsze jednak było to, że było już słychać grzmoty, a ja wciąż
nie widziałam Ani, nie wiedziałam czy ona wciąż idzie do przodu, czy czeka na
mnie. W końcu spotkałyśmy się na szlaku i niestety musiałyśmy zrezygnować. Nie
dotarłyśmy nawet na szczyt Grzesia…
Postanowiłyśmy przeczekać burzę w
schronisku, siedziałyśmy tam dobre 2 godziny, tłumy jakie się w środku gromadziły
były z minuty na minutę coraz większe. W międzyczasie zamówiłyśmy sobie
szarlotkę z sosem jagodowym – pychota (tzw. przysmak chochołowski)! W końcu uznałyśmy, że możemy tak
siedzieć do nocy, a burza i tak nie minie,
natomiast do kwatery trzeba jakoś wrócić. Ulewa z piorunami trwała w
najlepsze do samego wylotu doliny, byłyśmy przemoczone do suchej nitki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz