Niedziela – dzień wyjazdu… Miała
być Rusinowa Polana, za oknem nawet było niebieskie niebo, ale nasze okna
wychodziły na północ, a na południu… stalowe chmurzyska, zero Tatr Wysokich z
Równi Krupowej. Naszym awaryjnym celem była Dol. Kościeliska. Bagaże
zostawiłyśmy w przechowalni na dworcu autobusowym (5zł od torby, bagaż można
odebrać do g. 20:00), dostaje się kwit, którego lepiej nie zgubić… W Dol.
Kościeliskiej lekko kapał deszcz, turystów było chyba najwięcej ze wszystkich 4
dni. Zieleń była wspaniała i nawet mi się tam podobało (obawiałam się, że będę
znudzona), znów obfotografowałam przeróżne kwiatki (szukałam tych, których
jeszcze nie miałam, a przy okazji udało się dostrzec przeróżne ptaszyska).
Dotarłyśmy tylko do Hali Pisanej,
zjadłyśmy drugie śniadanie i powoli udałyśmy w drogę powrotną, miałyśmy jeszcze
sporo czasu, jednak cały ten spory czas spędziłyśmy czekając aż odjedzie nasz
bus do Zakopanego, myślałam, że już nigdy nie odjedziemy… Potem już tylko w
biegu obiad, deser (nie mogłyśmy sobie odmówić), poszukiwania kwitu bagażowego
i szybko na autobus do domu, który podstawił się wcześniej niż się
spodziewałyśmy.
Wyjazd był jak najbardziej udany,
jednak zabrakło tej jednej zdobyczy, czyli Starorobociańskiego, tak naprawdę to
tylko jednego dnia osiągnęłyśmy to, czego chciałyśmy, czyli Sarnia Skała, którą
obrałyśmy za cel pierwszego, rozruchowego dnia… Było pięknie, widoki wspaniałe,
Tatry jak zwykle mnie zachwyciły i żal było odjeżdżać, ostatniego dnia busiarze
przypomnieli swoje prawdziwe dudkowe ja (niestety), poza tym porobiłam trochę
zdjęć, pobawiłam się swoim aparatem i w sumie to jestem zadowolona ;) Następny
wyjazd w Tatry dopiero na urodziny… O ile będzie pogoda, bo potrzebuję już
rozległych widoków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz