W niedzielę
udaliśmy się do Spisskiego Hradu – średniowiecznego zamku, który jest jednym z
największych w Europie, w 1993 r. wpisano go na listę UNESCO. Zwiedzanie zajęło
nam dobre 2h, potem jeszcze skusiliśmy się na placki ziemniaczane i udaliśmy w
drogę powrotną, ale najpierw duże zaskoczenie: na parkingu nie było stróża i
mogliśmy odjechać bez uiszczania opłaty ;)
"A góry nade mną jak niebo, a niebo nade mną jak góry" Blog o mojej wielkiej pasji i miłości do gór
niedziela, 16 czerwca 2013
sobota, 15 czerwca 2013
Najwyższy wodospad Słowackiego Raju i romska osada
W sobotę na szlak
wyruszyliśmy wcześniej, choć z lekkim poślizgiem. Ok. 8 rano wyruszyliśmy ze
Spisskich Tomasovców w stronę pięknego punktu widokowego, którym jest
Tomasovsky Vyhlad. Jest to urwisko skalne stanowiące niemałą atrakcję dla
wspinaczy, a dla nas mogło być namiastką norweskiego Preikestolen ;)
Spędziliśmy tam trochę czasu a co odważniejsi robili sobie zdjęcia nad
przepaścią siadając z nogami opuszczonymi w czeluście doliny. Mnie kosztowało
to sporo nerwów, próbowałam się relaksować, ale jednak na zdjęciach widać, że
ten uśmiech, to na siłę przyklejony. Zrobiliśmy też grupowe zdjęcie leżąc na
skale i próbując utrzymać ręce w powietrzu ;) Nie było to takie łatwe :)
Z Tomasovskiego
Vyhladu wyruszyliśmy w stronę doliny Biely Potok. Była to dużo prostsza trasa
niż poprzedniego dnia, przejścia głównie były poprowadzone brzegiem potoku,
więc zawsze można było złapać się czegoś z boku.
Po drodze
minęliśmy miejsce, gdzie turyści poustawiali wieżyczki z kamieni (takie jak u
nas na Krzesanicy w Tatrach). Za tą doliną zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę, by
za chwilę wkroczyć na szlak największych atrakcji przewidzianych na ten dzień,
czyli na wodospady Sokoliej Doliny. Pierwszy z nich Skalny Vodopad krył za sobą
coś w rodzaju groty i ci, którzy nie bali się zamoczyć ubrania wskakiwali tam,
by zrobić sobie efektowne zdjęcie za wodospadem. Tuż obok niego znajdowała się
pierwsza drabinka tego dnia.
Za jakiś czas dotarliśmy do najwyższego wodospadu
w Słowackim Raju.
Zavojovy Vodopad
spływa kaskadami i mierzy łącznie 75m. Robi niesamowite wrażenie! Aby go
pokonać wchodzi się kilkoma drabinkami, które są przytwierdzone do skały (i
lubią się chybotać) a dojście do nich odbywa się albo po kładkach, albo po
stalowych „stupackach”, nierzadko ubezpieczonych dodatkowo łańcuchami. Jeżeli
jest się niewrażliwym na wysokość i ekspozycję takie przejście na pewno daje
moc pozytywnych wrażeń, jednak dla tych, którzy nie przepadają za takimi
ubezpieczeniami będzie to niezła walka ze swoimi słabościami. Niestety byłam
wśród tych, którzy każdy krok okupowali ogromnym stresem. Każdą drabinkę
trzymałam tak kurczowo, że aż dostałam zakwasów w całym ciele, już nie mówiąc o
tym, że tak przyciskałam nogi do szczebelków, że porobiłam sobie nawet nie
siniaki tylko krwiaki! Po przejściu tego
strasznego dla mnie wodospadu (idzie się tam chyba pięcioma drabinkami) po
prostu rozpłakałam się jak dziecko, gdzieś te emocja musiałam upuścić…
Następnie przez
moment szliśmy szlakiem jednokierunkowym, by później rozdzielić się i pozwolić
niektórym pomaszerować przez Kysel na lekko bez plecaków (ja miałam dość wrażeń
i postanowiłam poczekać na grupę, a żeby mi nie było samej smutno został ze mną
kolega Adam.
Potem wybraliśmy
się do schroniska na Klastorisku. Tamtejsze ceny były powalające, ale trzeba
przyznać, że miejsce, gdzie znajduje się schronisko jest bardzo urokliwe, z
widokiem na Tatry. Zaraz obok znajdują się ruiny klasztoru, którego akurat nie
miałam ochoty zwiedzić, chyba po prostu trudy wycieczki wyssały ze mnie całą
energię. Stąd udaliśmy się przyjemną już trasą do romskiej osady Letanovce.
Jest to jedna z „atrakcji” Słowackiego Raju. Na Słowacji jest sporo takich
siedlisk Cyganów. Mieszkają w barakach i żyją według własnych reguł. Słowacy
przygotowali dla nich budynki socjalne, gdzie warunki życia byłyby
nieporównywalne do tych, które widzieliśmy z zewnątrz w Letanowcach, jednak
płacenie czynszu się Cyganom nie uśmiecha…
Zbliżając się do
Letanowców, nagle zaczęły pojawiać się grupki cygańskich dzieci proszących o
słodycze, pieniądze, chleb, papierosy, co im tylko do głowy przyszło, nie miały
problemu z dotykaniem nas za ręce, pokazywaniem na kieszenie plecaka, naprawdę
chciało się zerwać w te pędy i uciec przed nimi. Ustaliliśmy, że w jednym
momencie damy im słodycze, które już wcześniej przygotowaliśmy (żadnego
zdejmowania plecaka i szukania czegokolwiek w nim). Dzieciaki biegły za nami
dobre parę kilometrów, a co jakiś czas przy drodze siedzieli dorośli Cyganie,
widać, że jednak pilnują swoich dzieci i jeśli działoby się im coś złego, to
pewnie za jednym gwizdnięciem zaraz pojawiłaby się na miejscu cała wioska.
Muszę przyznać, że jednak ci Cyganie to szczęściarze – może i mieszkają w
opłakanych warunkach, za to mają cudowny widok na Tatry i to wśród łąk, nie to,
że w środku miasta, zanieczyszczeń i hałasu. Po ok. 40 minutach dotarliśmy do
naszych samochodów. Cała trasa wraz z popasami zajęła nam… ponad 11h a jej
szczegółowy przebieg to: Spisske Tomasovce – Tomasovsky Vyhlad – Biely Potok –
Sokolia Dolina – Klastorisko – Letanovce – Spisske Tomasovce
piątek, 14 czerwca 2013
Czas poznać Słowacki Raj!
Tym razem celem mojej wycieczki był
Słowacki Raj. Miejsce takie raczej nie dla mnie, bo ani nie przepadam mocno za
wodą (wręcz się jej boję), ani nie uwielbiam sztucznych ułatwień na szlaku –
drabinki i łańcuchy raczej budzą mój niepokój, a nie ulgę, że jest coś, co
pomaga przejść szlak. Był to wyjazd grupowy, także mogłam liczyć na wsparcie w
wyborze szlaków.
Pierwszego dnia, ok. godz. 9:30
wyruszyliśmy w niezbyt dużym składzie do Doliny Velky Sokol. Początkowo szlak
biegł zwyczajną ścieżką wzdłuż potoku. Po ok. 40 minutach wkroczyliśmy w środek
wysokiego wąwozu a nasz szlak wciąż kluczył raz jedną, raz drugą stroną potoku.
Przejście najczęściej odbywało się na zasadzie susów po kamieniach, ale czasami
„pomagały nam” konary drzew (często bardzo śliskie).
Po drodze minęliśmy urocze miejsce, gdzie
ze zbocza spływało kilkadziesiąt strumieni wody, jednak łączyły się one dopiero
na dole, dlatego wyglądało to jakby stok był zbudowany z zielonych tarasów.
Im dalej szliśmy w głąb doliny, tym okazalej prezentowały się skały. Z czasem pojawiły się też pierwsze zbudowane ułatwienia – drewniane i stalowe drabinki, konary drzew z wydrążonymi stopniami – wszystkie pod różnymi kątami nachylenia, a te drewniane stanowiły największe wyzwanie, bo nigdy nie było wiadomo czy nastąpi poślizgnięcie czy nie, ale chyba nie było osoby, która nie przemoczyłaby butów (najczęściej nabierając wody górą). Stan wody był dosyć wysoki, dlatego trasa okazała się dość wymagająca. Niestety bardzo często musiałam iść właściwie na czworaka, dlatego z obawy o aparat, schowałam go do plecaka i przez to zdjęć nie mam zbyt wiele… Przejście jej wraz z popasami zajęło nam ok. 7,5h a trasa biegła tak: Pila – Sokol – Velky Sokol – Glacka cesta – Glac Mala Polana – Pila.
niedziela, 2 czerwca 2013
Na pożegnanie - Dolina Kościeliska
Niedziela – dzień wyjazdu… Miała
być Rusinowa Polana, za oknem nawet było niebieskie niebo, ale nasze okna
wychodziły na północ, a na południu… stalowe chmurzyska, zero Tatr Wysokich z
Równi Krupowej. Naszym awaryjnym celem była Dol. Kościeliska. Bagaże
zostawiłyśmy w przechowalni na dworcu autobusowym (5zł od torby, bagaż można
odebrać do g. 20:00), dostaje się kwit, którego lepiej nie zgubić… W Dol.
Kościeliskiej lekko kapał deszcz, turystów było chyba najwięcej ze wszystkich 4
dni. Zieleń była wspaniała i nawet mi się tam podobało (obawiałam się, że będę
znudzona), znów obfotografowałam przeróżne kwiatki (szukałam tych, których
jeszcze nie miałam, a przy okazji udało się dostrzec przeróżne ptaszyska).
Dotarłyśmy tylko do Hali Pisanej,
zjadłyśmy drugie śniadanie i powoli udałyśmy w drogę powrotną, miałyśmy jeszcze
sporo czasu, jednak cały ten spory czas spędziłyśmy czekając aż odjedzie nasz
bus do Zakopanego, myślałam, że już nigdy nie odjedziemy… Potem już tylko w
biegu obiad, deser (nie mogłyśmy sobie odmówić), poszukiwania kwitu bagażowego
i szybko na autobus do domu, który podstawił się wcześniej niż się
spodziewałyśmy.
Wyjazd był jak najbardziej udany,
jednak zabrakło tej jednej zdobyczy, czyli Starorobociańskiego, tak naprawdę to
tylko jednego dnia osiągnęłyśmy to, czego chciałyśmy, czyli Sarnia Skała, którą
obrałyśmy za cel pierwszego, rozruchowego dnia… Było pięknie, widoki wspaniałe,
Tatry jak zwykle mnie zachwyciły i żal było odjeżdżać, ostatniego dnia busiarze
przypomnieli swoje prawdziwe dudkowe ja (niestety), poza tym porobiłam trochę
zdjęć, pobawiłam się swoim aparatem i w sumie to jestem zadowolona ;) Następny
wyjazd w Tatry dopiero na urodziny… O ile będzie pogoda, bo potrzebuję już
rozległych widoków.
sobota, 1 czerwca 2013
Hala Gąsienicowa zamiast Doliny Pięciu Stawów
W sobotę miałyśmy udać się do
Doliny 5 Stawów Polskich, nawet przez myśl przechodził nam Zawrat, ale rano…
znów ulewa, z każdą godziną miało być coraz gorzej… Uznałyśmy, że najbliżej
będzie do Hali Gąsienicowej i tam też się udałyśmy przez Dol. Jaworzynki. Z
miejsca, gdzie pięknie prezentuje się Kopa Magury, obserwowałyśmy ścieżki,
które prowadzą do wielu grot i dziur. Na Przełęczy między Kopami nawet nie
padał deszcz, dlatego zrobiłyśmy sobie tam dłuższą przerwę na śniadanie. Było
już widać przyprószone śniegiem Tatry Wysokie i jakoś przestałyśmy żałować tej
planowanej Piątki, bo pewnie na Zawrat i tak byśmy nie poszły…
Przy Murowańcu znowu spędziłyśmy
trochę czasu, porozmawiałyśmy z dwoma napotkanymi panami, jeden z nich wybierał
się na rekonesans przed wejściem na Orlą Perć (wybierał się za parę dni), drugi
przechodził szlak szarlotkowy, opowiedział też o Polskim Klubie Alpejskim i
planowanym wyjeździe w Karakorum pod K2. Natomiast my wybrałyśmy się tylko nad
Czarny Staw Gąsienicowy, gdzie znowu zaczął lać deszcz. Przeszłyśmy trochę
brzegiem stawu, ale deszcz nasilał się coraz bardziej. Staw przybierał barwy
zimnej stali, bardzo wiele uroku zabrała mu ta paskudna pogoda. W wielu
miejscach szlak był zalany wodą, a przemoczenie butów w taką pogodę nie było
zbyt miłą perspektywą.
Postanowiłyśmy wrócić do
Murowańca, żeby się ogrzać, ale turystów było tak wielu, że miałyśmy miejsce
tylko na schodach, dlatego napiłyśmy się gorącej herbaty i ruszyłyśmy w drogę
powrotną. Kasprowego Wierchu w ogóle nie było widać, natomiast pięknie
odsłaniały się Kościelce, Świnica, Orla Perć i Żółta Turnia.
Posiedziałyśmy jeszcze trochę na
ławeczce przy chacie na rozstaju szlaków, trochę podsłuchałyśmy przewodniczkę,
która prowadziła grupę (zgadywałam co będzie mówiła dalej, muszę przyznać, że
mam braki, jeśli chodzi o wiedzę nt. wypływających strumyków ;) z resztą
tematów jest nienajgorzej ;) ).
Nie odeszłyśmy z Hali Gąsienicowej kilkuset metrów i weszłyśmy w tak gęste chmury, że nie było już żadnych widoków, z resztą przemokłyśmy do suchej nitki (a ja głównie dzięki temu, że nie zasunęłam suwaków pod rękawami). Ponownie Dol. Jaworzynki udałyśmy się do Kuźnic i pojechałyśmy do Zakopanego na tzw. knajping. Z polecenia wybrałyśmy się do cukierni Żarneckich, która znajduje się na górnych Krupówkach, desery lodowe mają wyborne! Aż mi ślinka cieknie na samo wspomnienie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)