Z rana czekała nas niemiła niespodzianka, gdyż pan
schroniskowy nie kwapił się do otworzenia baru, a wiele osób chciało kupić coś
na śniadanie. Przez to schronisko opuściliśmy grupo po 10-tej i straciliśmy
szansę na widoki, które pokazały się wcześnie rano.
Szlak na Szczelinie Wielki był nieczynny, ale można go
zwiedzić na własną odpowiedzialność – co to oznacza? Chodzi o to, że jest
bardzo ślisko na szlaku i o uraz nie trudno, raczej nie należy chodzić tam w
tenisówkach, czy szpilkach. Mimo to, spotkaliśmy na szlaku turystów bez czapek,
w lekkich kurtkach, w adidasach, w zamszowych kozaczkach. Szczerze mówiąc byłam
pełna podziwu, że się nie połamali (tak jak pani dnia poprzedniego).
My uzbroiliśmy się w raczki i udaliśmy się do Piekiełka.
Zejście było naprawdę bardzo śliskie, o upadek nie było trudno (z resztą sama
takowy zaliczyłam, ale nic dramatycznego się nie stało). Wyjście z Piekiełka
dało też moc wrażeń, a wciąganie się po łańcuchach, przynajmniej mi, dało lekki
wycisk. Drogą okrężną udaliśmy się po nasze plecaki, które zostały w Niebie.
Po bardzo mozolnym zejściu ze Szczelińca Wielkiego, przez
Karłów udaliśmy się do Błędnych Skał, gdzie nagrano „Opowieści z Narnii”. Tutaj
szlak też był nieczynny, ale tak jak poprzednio, można na niego wejść na własną
odpowiedzialność, a jest on dużo prostszy od tego na Szczelińcu. Tutaj za to
jest wiele miejsc, przez które trzeba się przeciskać, czasami trzeba zdjąć
plecak albo przejść na czworaka. Dało nam to dużo frajdy. Przy
charakterystycznej Kurzej Stopce zrobiliśmy sobie pamiątkowe grupowe zdjęcie.
Zaraz za Kurzą Stopką minęliśmy skałę o nazwie Kasa, gdzie zmieścić się mogą
tylko bardzo szczupłe osoby (mi się wydaje, że tego mogą dokonać tylko małe
dzieci), potem były łodzie podwodne i dalej koń, na którym zwykle każdy robi
sobie pamiątkowe zdjęcie.
Udaliśmy się dalej czerwonym szlakiem do Kudowy-Zdrój. Kończąc
szlak w Błędnych Skałach atrakcyjność szlaku znów opadła, wiedzie on po prostu
lasem. W Kudowie-Zdrój całą grupą udaliśmy się do czeskiej restauracji
Zdrojowa, gdzie posililiśmy się przed długą drogą powrotną. Robert jeszcze miał
przed sobą 60 km
trasy na rowerze. Chyba nikt mu nie zazdrościł, ale Robert dotarł do domu ponad
3 godziny przed nami. My do Warszawy dojechaliśmy parę minut po 2 w nocy.
Wrażenia po tym wyjeździe – niesamowite. Humory dopisywały
nam nieustannie i dzięki temu nawet mocno nie narzekaliśmy, że nie było zbyt
rozległych widoków. Cieszyliśmy się swoim towarzystwem a przy okazji poznaliśmy
nowe pasmo górskie. Dzięki Robertowi nie zgubiliśmy się i wiedzieliśmy jakie
szlaki wybierać. Gorąco polecam odwiedzenie Gór Stołowych zimą, plusy są tego
takie, że turystów jest bardzo mało, a poza tym przy czołganiu się między
skałami nie upaprzemy się po pas.