Pomysł na pierwsze wyjście w góry
był dosyć oryginalny i zaskakujący (patrząc na to z perspektywy czasu).
Mianowicie postanowiłam, że chcę zdobyć Giewont – bez rozgrzewki i tak naprawdę
prosto zza biurka. Trasa, którą wybrałam nie była najlepsza, bo z Doliny
Strążyskiej (której wylot miał być tak blisko, a szliśmy ul. Strążyską ok. 1
godziny – niepotrzebna strata energii, już lepiej byłoby pójść Drogą pod
Reglami). Szlak wiodący do Przełęczy Grzybowiec wylał ze mnie siódme poty. Co
więcej, wybrałam się z rozładowanym aparatem, dlatego zdjęć z tego wyjścia nie
mam praktycznie wcale, pomijając te zrobione telefonem komórkowym (niestety
wtedy, to jeszcze nie była zbyt wysoka jakość). Dojście do Wyżniej Kondrackiej
Przełęczy przysporzyło mi wielu wrażeń, zwłaszcza przejście przez skalne
żeberko. Na przełęczy stanęliśmy w kolejce na szczyt i potem już nie było
zmiłuj, musiałam pokonać lęk i przeć do przodu (a raczej do góry). Łańcuchy wystraszyły
mnie, nie mogłam do nich sięgnąć i zupełnie nie wiedziałam jak się do tego
zabrać, ale jakoś wdrapałam się na szczyt, na którym było mnóstwo ludzi i tak
naprawdę nie widziałam co widać od północy. Obserwowałam tylko Czerwone
Wierchy, Kasprowy Wierch i Tatry Wysokie.
Po chwili postanowiliśmy wybrać się w
drogę powrotną. Tylko dzięki temu, że szlak zejściowy przebiega nieco z drugiej
strony mogłam podejść do krzyża. Myślę, że w innym przypadku te tłumy po prostu
nie dałyby się w ogóle przemieszczać. Tym razem zeszliśmy drugą stroną – przez
Halę Kondratową i Kalatówki do Kuźnic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz