Nie za bardzo wiedziałam co ze
sobą zrobić, jakoś bałam się Tatr Zachodnich, bo zwykle nie trafiam tam na
pogodę… W nogach trochę czułam wczorajszą trasę, wszak były to ponad 22km i
1240m przewyższenia. Udałam się więc do Morskiego Oka, którego raczej większość
moich znajomych nie lubi – przez asfalt, przez tłumy ludzi. Dla mnie jednak
jest to tak piękne miejsce, że potrafię wyłączyć myślenie o tej 9-kilometrowej
drodze, masie turystów i koniach, które ciągną wozy z tymi, którzy z jakiegoś
powodu nie mogą lub nie chcą do największego tatrzańskiego stawu pójść pieszo.
Zależało mi, by zdobyć Czarny Staw pod Rysami w lecie, natomiast dalsze szlaki
stamtąd jak na razie uważam dla siebie za nieosiągalne. Nikt z moich znajomych
nie wybrałby się na taką trasę, dlatego uznałam „teraz albo nigdy”.
Najpierw jednak udałam się
ceprostradą do Dolinki za Mnichem. Nigdy wcześniej nie zapuszczałam się w jej
głąb, raczej od razu szłam na Szpiglasową Przełęcz. Po drodze nawet miałam chęć
wejść na Wrota Chałubińskiego, wydawały się one całkiem łatwo dostępne i co
najważniejsze: na szlaku nie było już śniegu. Kiedy jednak weszłam do Dolinki
za Mnichem, różnica poziomów wydawała mi się zbyt duża i uznałam, że jeśli mam
jeszcze pójść nad Czarny Staw, to zwyczajnie nie dam rady. Nie miałam ochoty
forsować się.
Dolinka za Mnichem w pewnym
sensie przypomina trochę Dolinę Pańszczycy – tak samo jest zamknięta wokół
górami, które są „na wyciągnięcie ręki”, a dzięki temu, że jest mniejsza niż
Pańszczyca robi chyba przyjemniejsze wrażenie. Mnichowe Stawki mają piękny,
jasnobłękitny kolor. Niestety nie udało mi się zobaczyć świstaków, a jest tam
ich ponoć całkiem sporo, jednak udało mi się kolejny raz spotkać kozicę. Było
widać, że się mnie obawia i raz po raz spoglądała gdzie jestem i ostrożnie
oddalała się. Żal było opuszczać tę
dolinę, prezentowała się wspaniale.
Kiedy zbliżałam się już do
Morskiego Oka, mogłam z ceprostrady zobaczyć jak ogromne tłumy są przy
schronisku i stawie. Była to prawdziwa plaża! W sumie wcale się nie zdziwiłam,
kiedy po paru krokach spotkałam swojego znajomego, który z rodziną spędzał w
Zakopanem urlop i traf chciał, że tego samego dnia udał się do Morskiego Oka.
Porozmawialiśmy chwilę i dziarskim krokiem ruszyłam w stronę Czarnego Stawu.
Upał był przeogromny. Po drodze minęłam kilka saren, niestety nie zawsze dało
się zrobić zdjęcie, ponieważ niektórzy turyści, to jakby mogli, to najchętniej
usiedliby sarnie na plecach, tak blisko podchodzili…
Nawet się nie
spodziewałam, że wejście nad Czarny Staw będzie mnie kosztować tyle energii.
Szczerze mówiąc, to myślałam, że po prostu nie dam rady tam wejść. Uparłam się
jednak i jak tylko dotarłam nad staw, to pierwsze co musiałam zrobić, to zdjąć
mocno ciążący mi tego dnia plecak i po prostu usiąść. Zdjęcia zaczęłam robić
dopiero po kwadransie.
W pewnym momencie usłyszałam, że jakaś dziewczyna,
trochę spanikowana, powiedziała „idźmy stąd, przecież tam już pada”. Wtedy
zorientowałam się, że rzeczywiście patrząc w stronę Doliny Rybiego Potoku,
niebo nie wygląda za ciekawie i jak najszybciej udałam się w drogę powrotną.
Tym razem obeszłam staw lewą stroną. Zawsze warto go obejść, bo dopiero wtedy można
poznać urok Morskiego Oka.
Niestety bardzo szybko usłyszałam pierwsze grzmoty…
Przy schronisku założyłam pokrowiec na plecak i jak najszybszym krokiem udałam
w stronę Palenicy Białczańskiej. Już mi było wszystko jedno, że burczy mi w
brzuchu, chce mi się pić. Chciałam jak najniżej zejść, bo ulewie raczej nie
miałam szans uciec. Wielkie krople deszczu zaczęły spadać na Włosienicy.
Założyłam więc kurtkę i jeszcze szybciej starałam się zbiegać na dół. Przy
Wancie ulewa była już tak mocna, że… postanowiłam chwilę przeczekać w toi toju…
Może to mało eleganckie, ale spędziłam tam dobre 20 minut. Niestety deszcz nie
ustawał (lało jak z cebra), w końcu stwierdziłam, że wyjrzę na zewnątrz. Jakiś
pan powiedział, że tak ma padać do nocy, nie wiedziałam czy mnie podpuszcza,
czy zna prognozę, jednak stwierdziłam, że nie ma co spędzać całego wieczoru w
ubikacji ;) i udałam się w drogę na dół. Na szczęście nie przemoczyłam butów
(tego najbardziej się obawiałam, że woda wleje mi się do butów górą), ale
bardzo zmarzłam.
Mimo, że miał to być tzw. restowy
dzień, to byłam z siebie bardzo dumna, iż dałam radę przejść taki kawał drogi.
Po przeliczeniu okazało się, że to była moja najdłuższa trasa z całego wyjazdu:
prawie 28km!