sobota, 6 kwietnia 2013

Łysogóry

Dziś mieliśmy w planie przejść czerwony szlak Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Parę minut po 9-tej, niebieskim szlakiem (tzw. Drogą Królewską), dotarliśmy na szczyt Łysej Góry, zwanej też Łyścem (wys. 594 m n.p.m.). Pogoda niestety nie rozpieszczała nas była gęsta mgła i jakież było moje zdziwienie, gdy podniosłam głowę do góry i na 2-3 metry przede mną dostrzegłam mur. 

Na Łysej Górze znajduje się klasztor Święty Krzyż, gdzie znajdują się relikwie krzyża Jezusa. Tam miał na nas czekać przewodnik, by oprowadzić nas po klasztorze. Niestety zbiegiem okoliczności nie mógł przybyć, dlatego zwiedziliśmy klasztor we własnym zakresie, a część osób zeszła też do krypt. Następnie czerwonym szlakiem im. Edmunda Massalskiego udaliśmy się w stronę Świętej Katarzyny. Wielu miejscowych mówiło nam, że zwykle idzie się tam 8 godzin, a w zimowych warunkach to pewnie i z 10. Dziwiło nas to trochę, bo mapy pokazywały ok. 5 godzin na cały szlak, ale rzeczywiście nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Zaraz poniżej klasztoru znajduje się taras widokowy na gołoborza (czyli rumowiska skalne), które niestety były przysypane śniegiem. 


Szlak biegnie tuż obok obszarów ochrony ścisłej, najczęściej terenem zalesionym, miejscami jednak biegnie na skraju parku, dzięki czemu otwierały się widoki (choć mocno ograniczone przez chmury i zamglenia) na inne „pasma” Gór Świętokrzyskich (to, którym wędrowaliśmy to Łysogóry). Mniej więcej po przejściu 1/3 szlaku zorientowaliśmy się, że prognozy przejścia szlaku w 8 godzin były mocno przesadzone, ale oznaczało to tyle, że będziemy mieć więcej czasu wieczorem. 


Mniej więcej ok. godziny 14-tej wszyscy zdobyli Łysicę – najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich, osiągający 612 m n.p.m. 

Grupa, tak jak zwykle, zdobywała poszczególne punkty szlaku o różnej porze, jeden z kolegów zostawiał nam kartki :) Na końcu czerwonego szlaku, u stóp Łysicy, znajduje się źródło świętego Franciszka, które według legendy powstało z łez wypłakanych przez  pewną dziewczynę po stracie siostry i ukochanego. Podobno woda ze źródła miała cudownie leczyć wzrok.


Wieczorem jeden z kolegów opowiedział na czym polega nabieranie aklimatyzacji, asekuracja podczas przekraczania lodowców oraz jak uniknąć choroby wysokogórskiej.  Janusz przywiózł ze sobą linę i pozwolił wszystkim potrenować wiązanie ósemki, motylka i prusika. Później były już tylko tańce, hulanki i swawole :) to tak na zakończenie wyjazdu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz