sobota, 9 marca 2013

Diery (Mała Fatra). Okno pogodowe w dziurze

W piątkę postanowiliśmy odwiedzić Małą Fatrę i Diery, czyli wysokie wąwozy skalne, wyrzeźbione przez Dierowy Potok. Alternatywą miał być Wielki Chocz w Górach Choczańskich. Niestety całą drogę na Słowację było mgliście, w prognozach też nie dawano nam żadnej nadziei, zapowiadano ulewne deszcze, ewentualnie deszcz ze śniegiem. Uznaliśmy, że skoro na widoki nie ma szans, to udaliśmy się do Stefanowej, by stamtąd Doliną Wratną udać się przez Dolne Diery do Nowych Dier.
Diery znajdują się pomiędzy Małym i Wielkim Rozstucem oraz Bobotami, szczyty tych dwóch pierwszych było doskonale widać.



Żółtym szlakiem doszliśmy do Koliby Podziar (w tym czasie była zamknięta), gdzie zjedliśmy drugie śniadanie, po czym udaliśmy się niebieskim szlakiem w Dolne Diery. Trasa biegnie bardzo blisko potoku, trzeba chodzić po wystających kamieniach i uważać, by nie wpaść do wody. Miejscami ścieżka była zalodzona, dzięki czemu było nieco łatwiej, zwłaszcza po założeniu raczków, ale nie wszędzie było tak wesoło. Pierwszym miejscem pełnym emocji (głównie adrenaliny) był uskok, właściwie nieduży, który był całkowicie pokryty lodem. Ja trochę bezwiednie zjechałam z niego na pupie, na szczęście nie wpadłam do wody i poza tym Grześ z Mirkiem, mimo, że zarzekali się, iż łapać nas nie będą, bardzo pomagali nam w chwilach „grozy”. Przy tym miejscu uciekło nam trochę czasu, a kiedy podnieśliśmy głowy do góry, okazało się, że… jest błękitne niebo… Każdy z nas zapragnął wtedy być w drodze na Chocza, a nie w wąwozie, zamkniętym od widoków…



Dalsza droga w Dierach dodawała coraz więcej wrażeń, ponieważ lodu było za mało by swobodnie po nim chodzić, z kolei wody jakby dużo – czas roztopów nie jest najlepszy na zwiedzanie Dier. Lodospadów było dosyć mało. Dopiero za skrzyżowaniem szlaków ukazały się formacje lodowe, ale wszędzie kapała woda i nie dało się zaprzeczyć, że wiosna zbliża się wielkimi krokami. Po drodze pokonywaliśmy mostki i metalowe drabinki, chyboczące się na wszystkie strony, raz bliżej ziemi (a raczej wartkiego potoku), raz sporo wyżej. W wielu miejscach musieliśmy pokonywać potok po śliskich kamieniach, mi raz uciekła noga i już byłam pewna, że mam buty pełne wody, na szczęście to tylko niska temperatura dała takie wrażenie, bo w chlupoczącym bucie nie byłoby przyjemnie wędrować dalej. 

Około 12 przeszliśmy już Diery Dolne i Nove. Trójka z nas zapragnęła, by jednak spróbować zdobyć Wielkiego Chocza, chociaż na sam zachód słońca. Myślę, że każdy z nas miał niedosyt widoków, zwłaszcza, jeśli cały czas nad nami było piękne, niebieskie niebo. Niestety uznaliśmy wspólnie, iż jest już zbyt późno, by startować na Chocza, zwłaszcza z tego powodu, że ja nie nadążyłabym za grupą i z wielkim żalem i niedosytem zrezygnowaliśmy z tego celu. Niebawem niebo znów zasnuło się chmurami i tak naprawdę ciężko byłoby teraz stwierdzić, czy mielibyśmy z Chocza jakieś widoki. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz