środa, 10 lipca 2013

Artur Hajzer nie żyje... [*]

Stoję w kolejce po fantastycznej prezentacji, pełnej humoru, entuzjazmu i wspaniałych wspomnień – takich, o których każdy górołaz marzy. Muszę trochę poczekać – osób jest mnóstwo, niektórzy proszą nie tylko o autograf, także o zdjęcie, zamieniają parę słów. Książki jeszcze nie przeczytałam, ale dla mnie to jak relikwia, niektórych pozycji nie sposób dostać, dlatego bardzo się cieszę, bo to będzie kolejna książka z autografem naszego himalaisty – Artura Hajzera!
W końcu docieram do stolika, gdzie siedzi Pan Artur, zadaje pytanie jak mam na imię, po czym przy wpisywaniu zatrzymuje się na chwilę i mówi:
- Pani Małgosiu, pomyliłem się…
Cóż, trochę zmienił moje imię na Małagosia, w sumie to niektórzy tak do mnie mówią…
Te słowa zapamiętam do końca życia. Na Gaszerbrumach 7 lipca 2013 r. zdarzyło się to samo… „Pomyliłem się”…


czwartek, 4 lipca 2013

Przełęcz Kondracka z Doliny Małej Łąki

Dzień wyjazdowy i zarazem od rana gorący, wszystko sugerowało, że popołudniu będzie porządna zlewa, więc nie chciałam wypuszczać się zbyt wysoko. Poza tym moje siły ulegały już wyczerpaniu, a stopy wołały „dość!”.
Początkowo miałam przejść z Dol. Małej Łąki tylko do Strążyskiej, ale po drodze stwierdziłam, że chyba jednak trochę sobie pobłażam. Dlatego chcąc poznać nowy szlak, wybrałam się Głazistym Żlebem na Przełęcz Kondracką i była to właściwa decyzja, bo szlak jest ciekawy i daje niepowtarzalne widoki.



Sam żleb jest bardzo uciążliwy i stromy, usypują się z niego kamienie, a niższe partie okropnie śliskie (ale może to po ulewie z dnia poprzedniego). Nie polecam go do schodzenia!


Na Przełęczy Kondrackiej było mnóstwo ludzi idących na Giewont i Kopę Kondracką, a ja cieszyłam się, że cel już został zdobyty i mogę na luzie się podelektować widokami.



W Kuźnicach byłam trochę za szybko, bo już ok. 14, ale zaraz zaczęło przeraźliwie grzmieć, w szybkim tempie szłam do Zakopanego, ale burzy w mieście jednak nie było, ciekawe czy była w Tatrach, gdzie zostało mnóstwo turystów…

Będzie to dla mnie niezapomniany wyjazd! Mimo, że pojechałam sama – czułam się fantastycznie, cieszyłam każdą chwilą. Pogoda wreszcie mi dopisała, oby jak najwięcej takich wyjazdów! Każdego dnia zaszłam do miejsc, gdzie nigdy przedtem nie byłam. Teraz do odkrycia pozostają mi Tatry Słowackie… 

środa, 3 lipca 2013

Magia Morskiego Oka i wszystkiego, co jest wokół

Nie za bardzo wiedziałam co ze sobą zrobić, jakoś bałam się Tatr Zachodnich, bo zwykle nie trafiam tam na pogodę… W nogach trochę czułam wczorajszą trasę, wszak były to ponad 22km i 1240m przewyższenia. Udałam się więc do Morskiego Oka, którego raczej większość moich znajomych nie lubi – przez asfalt, przez tłumy ludzi. Dla mnie jednak jest to tak piękne miejsce, że potrafię wyłączyć myślenie o tej 9-kilometrowej drodze, masie turystów i koniach, które ciągną wozy z tymi, którzy z jakiegoś powodu nie mogą lub nie chcą do największego tatrzańskiego stawu pójść pieszo. Zależało mi, by zdobyć Czarny Staw pod Rysami w lecie, natomiast dalsze szlaki stamtąd jak na razie uważam dla siebie za nieosiągalne. Nikt z moich znajomych nie wybrałby się na taką trasę, dlatego uznałam „teraz albo nigdy”.


Najpierw jednak udałam się ceprostradą do Dolinki za Mnichem. Nigdy wcześniej nie zapuszczałam się w jej głąb, raczej od razu szłam na Szpiglasową Przełęcz. Po drodze nawet miałam chęć wejść na Wrota Chałubińskiego, wydawały się one całkiem łatwo dostępne i co najważniejsze: na szlaku nie było już śniegu. Kiedy jednak weszłam do Dolinki za Mnichem, różnica poziomów wydawała mi się zbyt duża i uznałam, że jeśli mam jeszcze pójść nad Czarny Staw, to zwyczajnie nie dam rady. Nie miałam ochoty forsować się.


Dolinka za Mnichem w pewnym sensie przypomina trochę Dolinę Pańszczycy – tak samo jest zamknięta wokół górami, które są „na wyciągnięcie ręki”, a dzięki temu, że jest mniejsza niż Pańszczyca robi chyba przyjemniejsze wrażenie. Mnichowe Stawki mają piękny, jasnobłękitny kolor. Niestety nie udało mi się zobaczyć świstaków, a jest tam ich ponoć całkiem sporo, jednak udało mi się kolejny raz spotkać kozicę. Było widać, że się mnie obawia i raz po raz spoglądała gdzie jestem i ostrożnie oddalała się.  Żal było opuszczać tę dolinę, prezentowała się wspaniale.



Kiedy zbliżałam się już do Morskiego Oka, mogłam z ceprostrady zobaczyć jak ogromne tłumy są przy schronisku i stawie. Była to prawdziwa plaża! W sumie wcale się nie zdziwiłam, kiedy po paru krokach spotkałam swojego znajomego, który z rodziną spędzał w Zakopanem urlop i traf chciał, że tego samego dnia udał się do Morskiego Oka. Porozmawialiśmy chwilę i dziarskim krokiem ruszyłam w stronę Czarnego Stawu. Upał był przeogromny. Po drodze minęłam kilka saren, niestety nie zawsze dało się zrobić zdjęcie, ponieważ niektórzy turyści, to jakby mogli, to najchętniej usiedliby sarnie na plecach, tak blisko podchodzili…
Nawet się nie spodziewałam, że wejście nad Czarny Staw będzie mnie kosztować tyle energii. Szczerze mówiąc, to myślałam, że po prostu nie dam rady tam wejść. Uparłam się jednak i jak tylko dotarłam nad staw, to pierwsze co musiałam zrobić, to zdjąć mocno ciążący mi tego dnia plecak i po prostu usiąść. Zdjęcia zaczęłam robić dopiero po kwadransie.


W pewnym momencie usłyszałam, że jakaś dziewczyna, trochę spanikowana, powiedziała „idźmy stąd, przecież tam już pada”. Wtedy zorientowałam się, że rzeczywiście patrząc w stronę Doliny Rybiego Potoku, niebo nie wygląda za ciekawie i jak najszybciej udałam się w drogę powrotną.
Tym razem obeszłam staw lewą stroną. Zawsze warto go obejść, bo dopiero wtedy można poznać urok Morskiego Oka.


Niestety bardzo szybko usłyszałam pierwsze grzmoty… Przy schronisku założyłam pokrowiec na plecak i jak najszybszym krokiem udałam w stronę Palenicy Białczańskiej. Już mi było wszystko jedno, że burczy mi w brzuchu, chce mi się pić. Chciałam jak najniżej zejść, bo ulewie raczej nie miałam szans uciec. Wielkie krople deszczu zaczęły spadać na Włosienicy. Założyłam więc kurtkę i jeszcze szybciej starałam się zbiegać na dół. Przy Wancie ulewa była już tak mocna, że… postanowiłam chwilę przeczekać w toi toju… Może to mało eleganckie, ale spędziłam tam dobre 20 minut. Niestety deszcz nie ustawał (lało jak z cebra), w końcu stwierdziłam, że wyjrzę na zewnątrz. Jakiś pan powiedział, że tak ma padać do nocy, nie wiedziałam czy mnie podpuszcza, czy zna prognozę, jednak stwierdziłam, że nie ma co spędzać całego wieczoru w ubikacji ;) i udałam się w drogę na dół. Na szczęście nie przemoczyłam butów (tego najbardziej się obawiałam, że woda wleje mi się do butów górą), ale bardzo zmarzłam.

Mimo, że miał to być tzw. restowy dzień, to byłam z siebie bardzo dumna, iż dałam radę przejść taki kawał drogi. Po przeliczeniu okazało się, że to była moja najdłuższa trasa z całego wyjazdu: prawie 28km! 

wtorek, 2 lipca 2013

Przełęcz Krzyżne

Od rana pogoda jak żyleta. Postanowiłam zdobyć niezdobyte, czyli Krzyżne! Tym razem do Hali Gąsienicowej udałam się przez Boczań. Dawno tędy nie szłam, jakoś odstraszały mnie te kameloty. Tym razem było nie najgorzej, nawet mi się podobało. Może dzięki temu, że wreszcie dobrze dobrałam buty?
Przy schronisku nieśpiesznie zjadłam śniadanie i powoli udałam w stronę Doliny Pańszczycy. Aż do Dubrawisk nie minęłam ani jednej osoby i już się obawiałam, że na ten długaśny i podobno miejscami działający na wyobraźnię szlak przejdę w samotności. Na szczęście zaczęli się pojawiać turyści a prawie do samego celu szłam z pewnym małżeństwem, dzięki któremu nie czułam się sama jak palec wśród tych skalnych czeluści.
Dolina Pańszczycy wygląda zupełnie inaczej niż wszystkie inne miejsca, które do tej pory odwiedziłam. U jej wylotu znajduje się Czerwony Stawek, a nieopodal niego wspaniałe, trawiaste hale ze ślicznymi, kolorowymi kwiatkami, a wokół nich wysokie, strzeliste skały Koszystej, Buczynowych i Żółtej Turni.




Podchodząc już żlebem do Krzyżnego można było z daleka podglądać kozice tatrzańskie, które uważnie obserwowały dokąd zmierzają turyści. Co one sobie muszą myśleć, kiedy ludzie celują do nich obiektywami?


Po drodze są trzy miejsca, gdzie mogą przeszkadzać kijki (ja poradziłam sobie bez składania), gdzie trzeba użyć rąk do wdrapania się na górę. Trudności te nie są jednak w żadnym stopniu nie do pokonania, jest gdzie postawić nogę, chwytów też cała masa.
Na Krzyżne dotarłam mniej więcej po 6 godzinach, czyli zgodnie z tabliczkowym czasem. Widok z przełęczy… zaparł mi dech w piersiach. Czegoś takiego w życiu nie widziałam! Mimo, że mogłam sobie ten krajobraz wyobrazić, to zobaczenie tego na własne oczy jest niesamowitym przeżyciem. Widok jest bardzo rozległy, aż nie chce się stamtąd iść.


Przeszłam kawałek w stronę Orlej Perci, bo początek tego szlaku nie jest trudny, a warto zobaczyć te góry z innej perspektywy.




Po około godzinie odpoczynku i wgapiania się w krajobraz, czas było schodzić. Zejście z Krzyżnego rozpoczyna się żlebem, a więc ostro w dół, na dodatek pełno jest osypujących się kamieni. Parę razy trzeba użyć rąk. Po drodze usłyszałam, że leci śmigłowiec, już się wystraszyłam, iż coś niedobrego się wydarzyło, ale był to chyba tylko lot „rozgrzewkowy”. Od 1 lipca TOPR jest wspomagany przez policyjny helikopter, bo czerwony Sokół jest w naprawie.

Zejście Żlebem pod Krzyżnem dłużyło mi się okropnie. Obok Buczynowej Siklawy szlak zaczyna się kłaść, ale i tak ciągnie się w nieskończoność.




Kiedy doszłam do Doliny Pięciu Stawów Polskich już nic mi się nie chciało, nawet pójść do schroniska. Porobiłam parę zdjęć i przez Wielką Siklawę udałam do Palenicy Białczańskiej.




W Dol. Roztoki na szczęście poznałam dwóch sympatycznych kolegów – Sebastiana i Kamila, gdyby nie ich towarzystwo, to chyba bym nie dotarła do Palenicy. Nogi wchodziły mi w pewną część ciała, chłopakom z resztą też, ale oni wracali z trasy Kasprowy – Świnica – Kozi Wierch… Na asfalcie wymijali nas każdego rodzaju turyści ;)