W piątkę postanowiliśmy odwiedzić
Małą Fatrę i Diery, czyli wysokie wąwozy skalne, wyrzeźbione przez Dierowy
Potok. Alternatywą miał być Wielki Chocz w Górach Choczańskich. Niestety całą
drogę na Słowację było mgliście, w prognozach też nie dawano nam żadnej
nadziei, zapowiadano ulewne deszcze, ewentualnie deszcz ze śniegiem. Uznaliśmy,
że skoro na widoki nie ma szans, to udaliśmy się do Stefanowej, by stamtąd
Doliną Wratną udać się przez Dolne Diery do Nowych Dier.
Diery znajdują się pomiędzy Małym
i Wielkim Rozstucem oraz Bobotami, szczyty tych dwóch pierwszych było doskonale
widać.
Żółtym szlakiem doszliśmy do
Koliby Podziar (w tym czasie była zamknięta), gdzie zjedliśmy drugie śniadanie,
po czym udaliśmy się niebieskim szlakiem w Dolne Diery. Trasa biegnie bardzo
blisko potoku, trzeba chodzić po wystających kamieniach i uważać, by nie wpaść
do wody. Miejscami ścieżka była zalodzona, dzięki czemu było nieco łatwiej,
zwłaszcza po założeniu raczków, ale nie wszędzie było tak wesoło. Pierwszym
miejscem pełnym emocji (głównie adrenaliny) był uskok, właściwie nieduży, który
był całkowicie pokryty lodem. Ja trochę bezwiednie zjechałam z niego na pupie,
na szczęście nie wpadłam do wody i poza tym Grześ z Mirkiem, mimo, że zarzekali
się, iż łapać nas nie będą, bardzo pomagali nam w chwilach „grozy”. Przy tym
miejscu uciekło nam trochę czasu, a kiedy podnieśliśmy głowy do góry, okazało
się, że… jest błękitne niebo… Każdy z nas zapragnął wtedy być w drodze na
Chocza, a nie w wąwozie, zamkniętym od widoków…
Dalsza droga w Dierach dodawała
coraz więcej wrażeń, ponieważ lodu było za mało by swobodnie po nim chodzić, z
kolei wody jakby dużo – czas roztopów nie jest najlepszy na zwiedzanie Dier. Lodospadów
było dosyć mało. Dopiero za skrzyżowaniem szlaków ukazały się formacje lodowe,
ale wszędzie kapała woda i nie dało się zaprzeczyć, że wiosna zbliża się
wielkimi krokami. Po drodze pokonywaliśmy mostki i metalowe drabinki,
chyboczące się na wszystkie strony, raz bliżej ziemi (a raczej wartkiego
potoku), raz sporo wyżej. W wielu miejscach musieliśmy pokonywać potok po
śliskich kamieniach, mi raz uciekła noga i już byłam pewna, że mam buty pełne
wody, na szczęście to tylko niska temperatura dała takie wrażenie, bo w
chlupoczącym bucie nie byłoby przyjemnie wędrować dalej.
Około 12 przeszliśmy
już Diery Dolne i Nove. Trójka z nas zapragnęła, by jednak spróbować zdobyć
Wielkiego Chocza, chociaż na sam zachód słońca. Myślę, że każdy z nas miał
niedosyt widoków, zwłaszcza, jeśli cały czas nad nami było piękne, niebieskie
niebo. Niestety uznaliśmy wspólnie, iż jest już zbyt późno, by startować na
Chocza, zwłaszcza z tego powodu, że ja nie nadążyłabym za grupą i z wielkim
żalem i niedosytem zrezygnowaliśmy z tego celu. Niebawem niebo znów zasnuło się
chmurami i tak naprawdę ciężko byłoby teraz stwierdzić, czy mielibyśmy z Chocza
jakieś widoki.